ŻART
8.05.2021r.
Lubię sobie robić zdjęcia, którymi się potem chwalę. Lubię też pisać wierszyki, którymi też się staram chwalić, bo czemu nie? W twórczości technicznej też staram się być aktywny, ale tym się nie chwalę, bo z tego żyje. W tym felietonie pragnę się pochwalić moim dorobkiem naukowym. I nie jest to żadna przenośnia, chodzi o osiągnięcie naukowe w znaczeniu dosłownym.
Wczoraj, a skoro o wydarzeniu naukowym, to odnotujmy: 20.01.2024r, godzina 12:14, Ustrzyki Górne, Polska (Poland), wybrałem się na planowane od kilku tygodni, zdobycie szczytu Caryńska w masywie Połonin. Dobrze zaopatrzony technicznie, dziarsko pokonywałem meandry zasypanego śniegiem szlaku. Pogoda znakomita, temperatura minus 2 stopnie Mr Celsjusza, zefirek jak to w Bieszczadach na dole, tylko iść. Niemniej z każdym metrem wspinaczki coraz bardziej zastanawiałem się, czy jest sens? Jednak zimna kalkulacja wygrała, bo tyle przygotowań, plus 160 kilometrów podróży, i nie wejść na Caryńską? No to wszedłem. A właściwie wlazłem. Na samiuśki szczyt! Własnoręcznie! Dziwiło mnie tylko to, że wejście na tę górkę kosztowało mnie tyle wysiłku. Zdjęć nie robiłem, bo strasznie piź… Strasznie piź… Strasznie wiało. Palce mimo że w rękawiczkach, były tak zmrożone, że nie dałbym rady nacisnąć odpowiedniego przycisku migawki w aparacie. Ale nie o tym chciałem pisać. Otóż schodziłem tą samą droga, czyli ze szczytu do Ustrzyk Górnych. Gdy w połowie tej trasy zacząłem odczuwać najróżniejsze dolegliwości, a to bóle stawów, a to mięśni, a to ścięgien, pewnie i skóry, jedynie raki nie bolały, zacząłem zastanawiać się co się dzieje. Przecież dokładnie 12 lat temu wchodziłem właśnie tą trasą na Caryńską, nawet o tej porze, a podobnych dolegliwości nie pamiętam. Była podobna temperatura, podobny wiatr, śnieg w normie, czyli taki sobie. Owszem, byłem zmęczony, ale nie wracałem jak teraz, czyli niczym żołnierz Napoleona spod Moskwy. A wczoraj moim sukcesem stawało się postawienie kolejnego kroku na nieprzyjaznej ziemi bieszczadzkiej. Gdy w hotelowym pokoju, już po kąpieli i po schabowym w restauracji, zacząłem analizować sytuację i związaną z nią faktami, doszedłem w końcu do fenomenalnego wniosku. Przecież to dziecinnie proste: 12 lat temu wszedłem na górę z o wiele mniejszym wysiłkiem, niż teraz. A to dlatego, bo góra urosła! Się wypiętrzyła, mówiąc językiem geologów. Porównując wysiłek wejścia na szczyt 12 lat temu, z wysiłkiem teraz, to jest jakieś 200 metrów wysokości. Można zatem obliczyć, że jest to ca 16 metrów na rok. O tyle rocznie Bieszczady nam się wypiętrzają. Rosną w górę. I jeśli dobrze liczę, to w tym tempie, za około 550 lat przewyższą Mont Everest! Oczywiście nie mam zamiaru nikogo pouczać, nie mniej sugeruję, że dyrekcja BPN powinna już dziś opracowywać zasady i cenniki wchodzenia na wysokości powyżej 4 tys. metrów. Podobnie, jak to robią administracje w Himalajach.
Oczywiście też moje spostrzeżenia wyślę do tygodnika „Science”, bo dlaczego mam to trzymać w tajemnicy?