Wiersze

W OBRONIE LUDOŻERCÓW

Kanibalizm, nie bez racji,
Jest przejawem desperacji.
Gdy radości chcesz w spożyciu,
Wówczas musisz jeść w ukryciu.
Coraz częstsze są przypadki,
Że ktoś schrupie stek z sąsiadki.
W marynacie czasem trzyma
Prawy udziec od kuzyna.
Albo z dumą szyku zada,
Mielonego zje z sąsiada.
W parku wujek w okularach,
Z samobójcy je tatara.
Boczek z panny, a z faceta
Lana octem galareta.
Ludożercy – swojska grupa,
Smakująca w trzewiach trupa.

 

Dzisiaj gustów kanibali,
To w zasadzie się nie chwali.
Nie promuje się w reklamach,
Żeby pan pożerał pana.
I w reklamach ani ani,
Żeby panią jadła pani.
A to przecież takie zdrowe,
Na kolację przeżuć wdowę.

 

Prosektoria zapraszają,
Konsumenci w kości grają.
Potajemny handel kwitnie,
Zwłaszcza gdy ktoś świeżo kitnie.

 

Grand prix sortu w okolicy,
Ciach! W ofercie śmiertelnicy.
Nad klocami lśnią tasaki,
Raz na wagę, raz na haki!
– Daj mi ze dwa kilo cielca,
Z tego, co tu masz, topielca.
– Teraz dla mnie, biceps proszę,
Ten z wypadku, za dwa grosze.
– A mnie daj pół żołądeczka.
Czy na pewno jest z człowieczka?

 

Kiedyś w kuchni był przypadek,
Przy rąbaniu wrzasnął dziadek.
Bo rzeźnika chwycił zapał –
Gdy ten schodząc jeszcze sapał.

 

Każdej nocy garmażerka.
Pasztet, smalec i żeberka.
Wczoraj starzec przygarbiony,
Dzisiaj z niego salcesony.
Nawet szynka z kapelana,
Kusi smaczkiem podwędzana,
Cieszy liczna klientela,
Rosół z wdowy co niedziela.
Żołnierz sate lub prezesik.
Górą smaczny interesik!

 

Dbajmy więc o kanibali,
By tę kuchnię rozwijali.
Posmakujmy im realnie,
Zdrowo i humanitarnie.

 

A przy stole, mówiąc szczerze,
Nie chcę czubić się z papieżem.
Zatem skończę tak ten wątek:
Jedzmy się, ale nie w piątek! …

 

 

———————————————————————————————————————————————————————————————————

 

INWOKACJA JAROSŁAWSKA

Iwanie, kompanie mój! Jesteś jak sumienie;
Ile cię trzeba cenić, mówią nam kamienie,
Te na rynku. Dziś piękność twą w całej ozdobie
Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.
Iwanie, coś bronił spod ratusza meneli,
Widać, że niewdzięcznicy, bo Cię usunęli.
Straż Miejska, która dziś byt dziedziczy brukowy
I świeci w szalet bramie! Ta, co gród zamkowy,
Jarosławski ochrania z jego wiernym ludem!
Jak mnie do domu mego zaciągnęła cudem,
(Gdy podcieniem, od kumpla, a pod jej opiekę,
Doczołgałem i martwą podniosłem powiekę,
Bo w efekcie zbyt miłej postawy bufetu,
Nie wiedziałem, czy to tu, czy to było nie tu).
Orle godnie sadzony na szpicu ratusza,
Nadajesz mi kierunek, wszak pozycja zmusza.
Tyś z plebejskiej krwi zrodzon, z drobiu genotypu,
Prowadź mnie do radości, prowadź do zachwytu.
Tak mnie powrócisz cudem na rynkowe łono.
Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną
Do tych krzewów soczystych, do tych drzew zielonych,
Kiedyś śmiało rosnących, dziś wykorzenionych;
Do tych kałuż rozlanych stylem rozmaitem,
Wyzłacanych na tłusto, pokrapianych „żytem”;
Tam krawężników linia pełzła jak wąż boa,
A skansen volkswagenów gospodarza wołał.
Gdzie piękni nowożeńcy, kwiaty jak śnieg białe,
Iwanowi składali pod buty, na chwałę.
A wszystko przepasane jakby wstęgą szarą,
Co pamięta potęgę Jarosławia starą…
Trawestacja poematu A.Mickiewicza „Pan Tadeusz”.

Aneks.

  • Iwanem” nazywano, usunięty już, pomnik ku pamięci żołnierzy radzieckich, który posadowiony był na jarosławskim rynku.
  • Wg przyjętego zwyczaju, w latach 70. i 80. pary młode, które zawarły ślub cywilny w jarosławskim ratuszu, składały wiązanki kwiatów u stóp pomnika.
  • Jarosławska Straż miejska ulokowana jest w ratuszu, przez ścianę z ubikacją publiczną.
  • Jarosławska SM ma obowiązek odwożenia do mu nietrzeźwych mieszkańców.
  • Na szczycie wieży ratuszowej umieszczony jest wizerunek orła.
  • Od wielu miesięcy mieszkańcy dają swój publiczny wyraz niezadowoleniu z powodu likwidacji drzew i krzewów w rynku.
  • Stara płyta rynku, przed remontem, była pofałdowana i tworzyły się na niej liczne kałuże.
  • Również krawężniki były mocno pofalowane.
  • Mieszkańcy też oburzali się dużą liczbą parkujących na rynku samochodów.
  • Trawestacja satyryczna, abstrakcyjna, bez związku z poglądami autora.

 

                                                                                                                                                                                                         

MANIA

Wyszedł Henryk z akademii,

Sok jabłkowy w szczęściu pił.

Dyplom piękny, choć bez premii,

Do plecaka włożył był…

Ciężko westchnął patrząc w gwiazdy,

– Cóż ja z sobą robić mam?

Nie mam fachu, prawa jazdy –

Martwił się u sławy bram.

– Wiem co zrobię! W samej rzeczy

Umiem tuszem papier pstrzyć.

Sztuka uczy, sztuka cieszy,

Dobrze jest artystą być.

Usiadł Henryk z węglem w palcach,

Coś tam sobie kreślił w kącie.

Nagle zamarł z miną Marsa –

Na papierze było prącie…

Myślał sobie – ot wypadek,

Nie ma czym tu się przejmować.

Przecież wszystko, nawet zadek

Trzeba umieć narysować.

Siadł więc znowu nad kartonem.

Kreślił gęsto w przód i wspak.

Jęknął cicho drżącym tonem –

Na papierze znów był ptak.

– Nie, to jakaś bzdura wielka.

Ja panuję nad mą ręką!

Niechaj sczeźnie mania wszelka,

Narysuję damę piękną!

Narysował – ekstra szpan.

A precyzja niczym zdjęcie!

Zamiast pani, wyszedł pan,

I to tylko we fragmencie.

Ale Henryk był uparty.

Łatwo się nie poddał manii.

Zjadł brokuły, czosnek tarty,

Wpadł pogadać do Stefanii.

Dał na tacę oczywiście,

Czytał Freuda, coś Pascala.

Myślał już o egzorcyście,

Gdy swą muzę dostrzegł z dala.

Siadł wygodnie, ściągnął brwi:

– Narysuję dygnitarza.

Wszak dygnitarz dobrze brzmi,

Blasku wszystkim nam przysparza.

Jest dygnitarz. W pozie asa.

Krzyknął Henryk: – Boże mój!

To jest ta rządząca klasa?

Przecież to normalny …………. (fuj!)

Wziął rysunek, złożył, schował.

– Choć złe myśli puszczam precz,

Żebym nie wiem co rysował,

Zawsze wyjdzie taka rzecz.

I do dzisiaj, choć czas nęka,

Wbrew błaganiom własnej żony,

Na obrazkach pana Heńka

Tylko smutny lub wzwiedziony.

Od tysięcy długich lat,

Kłębi się nam myśli masa –

Jakby dziś wyglądał świat,

Gdyby chłop nie miał kutasa…


 

SZOPKA

Jest stajenka na uboczu,

Nie nacieszy stylem oczu.

Prościuteńka, nie chawira,

Mała stajnia, git choć szmira.

Mur koślawy, kryty dachem,

Chroni wewnątrz przed rejwachem.

Ale również mimochodem,

Przed wilgocią, dżdżem i chłodem.

Wewnątrz mrok, a pod ścianami,

Muł z innymi zwierzętami.

Na zydelku, gdzie łuczywa,

Siedzi Maria. Odpoczywa.

A na środku, uśmiechnięty,

Klęczy Józef, ksywa „święty”.

Przyniósł pudło, dumna mina,

I wyjmować sprzęt zaczyna.

Dookoła listwy, śruby,

Siano, piła, klajster z tuby.

Młotek, gwoździ opakunek,

A w tym wszystkim tkwi rysunek.

Jako że ciesielki znawca,

Pasowanie części sprawdza.

Maria wokół się spojrzała,

Dumna z chłopa, bo nie chała.

– Rusz się Józek, składaj chyżej,

Czuję: święto coraz bliżej.

Cóżeś taki ślamazara,

Gwiazdka się zaświeci zaraz.

Fizjologii nie oszuka,

Kto młoteczkiem w żłobek stuka.

– Wiem Marysiu, pomnij o tym,

Nieostrożność, więc kłopoty.

Co ma stać się, niech się stanie.

My w barłogu, on na sianie.

Tylko wiesz, cholera jasna,

Listwa krzywa lub za ciasna,

Otwór jakby nie z tej strony,

Może łącznik odwrócony?

Źdźbeł wmontować mam trzy setki.

Przy pomocy git pęsetki.

Popatrz, klepka, trefna chyba,

Ona tutaj się nie przyda.

Na dodatek tego złego,

Ten wihajster, to do czego?

– To jest twoje dzieło przecież.

                                                                                                                                                     – Ależ skądże, co ty pleciesz?

Nic mi tutaj się nie klei!

– To skąd części?

– No z Ikei …


 

INTELIGENT

Pewna miła panna Anka,

Bardzo chciała mieć amantka.

Znała kilku niezłych gości,

Lecz bez większej zażyłości.

Aż raz wiosną, przy straganie,

Brunet Andrzej poznał Anię.

Było tak, że szczęściem losu

Chciała kupić do bigosu

Łeb kapusty, a łbów morze –

Andrzej pomógł jej w wyborze.

Więc gdy Anka zmiarkowała,

Że ten Andrzej, to nie chała,

Że wykłada w wyższej szkole,

W rektoracie ma swą rolę,

Zna języków obcych pięć – 

Wzięła ją na niego chęć.

Zaprosiła więc na ciastka.

Dla niej ciastka, to namiastka. 

On miast słodko jeść i trawić,

O ideach zaczął prawić.

Mówi mu, że jako żywo

Zaprosiłaby na piwo.

Lecz on twardo: Póki żyję,

Alkoholu nie wypiję!

Więc zwabiła go do kina,

Ciepło szeptać mu zaczyna:

Popatrz, jak tych dwoje pięknie,

Afrodyta z żalu pęknie…

Ale jego to nie wzrusza,

Bo to według scenariusza.

Gdy ją wziął następnej wiosny

Przeogromny zew miłosny,

Gdy ją w noc targała chuć,

Śniła: Ach ty –  zgódź się, zgódź!       (młóć mię, młóć!)

Czuła, że już jest gotową

Zostać tylko andrzejową.

Będąc myślą w siódmym niebie, 

Zaprosiła go do siebie.

Wzięła kąpiel i, a jakże,

                             Poradziła jemu także.                             

Lecz on, że dziś o tej porze,

To w zasadzie on nie może,

Bowiem właśnie w instytucie

Odczyt ma profesor Puciej.

Wielki, polski tuz nauki,

Malarz oraz znawca sztuki.

Że go niczym już nie skusi,

Bo on iść po prostu musi!

Gdy już wyszedł pan wybranek,

                                   Przekręciła za nim zamek.                                  

Zasypiała powolutku,

Wdając się w objęcia smutku…

Oto, co znajdziemy w tego wiersza puencie:

Nic nam dziś w sypialni, po inteligencie! …


 

 

KURTUAZJA

  Czas upływa, nie dziwota, 

A, że ja nie z dzikiej Azji,

Zapragnąłem za żywota,

Błysnąć blaskiem kurtuazji.

Siadłem z żonką, i po chwili

Była lista zmian w obyciu.

Przemyślany profil, czyli  

Jak bon tonem błysnąć w życiu.

Uwypuklam ę, nosowo,

Głoskę ą też akcentuję.

Mówię lekko i miarowo,

Kurtuazję aż się czuje.

Do ustępu już nie chodzę.

Ja tylko do toalety.

Kibel jest mi nie po drodze,

Kurtuazja, więc niestety…

I z francuska troszkę jeszcze:

Madam, bonjour, s’il vous plaît, 

Uroczyste czuję dreszcze, 

Z eleganckim szykiem w tle.

Już nie modny jest Murzynek, 

Cygan Romem się zastawia.

Kurtuazji to przyczynek,

No i łatwiej się wymawia.  

Pijąc kawę, palec mały

Trzymam prosto odchylony.

Mały gest, taki nieśmiały,

Kurtuazji poświęcony.

Spojrzyj na mnie dziś Polaku,

Polski naród niejednaki.

Ty w tiszertach, ja we fraku,

Z kurtuazji jestem taki.

Jeszcze tylko pawia pióro,

Między włosy sobie włożę.

Kreatywni zawsze górą!   

……………………………….

Cóż za kurtuazja, Boże…


 

IST DO JACKA FRANKOWSKIEGO

                                                                                                                                                                                                                                                                 Jackowi, autorowi lalek do  „Polskiego ZOO”

Drogi Panie satyryku!

Żal do Pana dziś mnie zmusza,

Wobec Pańskich prac bezliku,

Pisać to, co każe dusza.

Jest Pan więc w awersji do mnie.

Wdzięk mój – widać – Pana parzy.

Jakże mam się poczuć godnie,

Skoro nie chcesz mojej twarzy?!

Tyle zwierząt z ręki Pana

Odnalazło satysfakcję…

Moja buzia zakazana?

Jakie masz Pan, Panie racje?

Niech Pan spojrzy tak na wskroś,

Na te rzesze miast i wsi:

Każdy ma w sobie to coś,

W każdym to coś ze mnie tkwi.

Pośród tylu dyrektorów,

Dostojników, dygnitarzy,

Posłów, hierarchów, mentorów,

Prezydentów i włodarzy –

Zauważyć Pan nie umie,

Znając ich i mnie do cna,

Że przy całym mym rozumie,

Każdy z nich, to jakby ja.

Pan to wie, że większość nacji

Koreluje z mym en face.

Pan wie, że w tej dominacji

Górę bierze moja twarz!

Weź Pan na mnie uważanie,

Być przydatnym się postaram.

Czekam na wykorzystanie.

Podpisano: Polski Baran.


 

MAMO

Mamo …

Tak mi zimno. 

Właśnie dla Ciebie teraz wschodzi słońce, zaświeci Ci piękny dzień,

Jaki spokój, jaka cisza,  nic nie słyszę…

A chciałbym teraz Ciebie usłyszeć, mamo moja,

Szum Twojego morza, śpiew lasów bieszczadzkich,

Twoje burze na mazurskich jeziorach.

Chciałbym zobaczyć  jaskółkę Twoją, jak szybuje po wiosennym niebie,

I pszczoły pracujące na polnych bławatach,

Których kolor tak uwielbiałem…

Alem utulony w te chłodne trawy,

Delikatnie kołyszące się w rytmy mgieł o świtaniu… 

Biłem się o Ciebie mamo, broniłem Cię jak tylko umiałem,

Dziś przegrałem.

I zostawiam Cię samą, mamo, moja Ojczyzno… 

Ale Ty zrodzisz miliony cudnych serc dziewcząt i chłopców,

Którzy uniosą Cię w zaczarowany świat polskiej chwały.

Którzy uczynią Cię najpiękniejszą Ojczyzną na Ziemi…

I śpiewać o Tobie będą ptaki jesienią,

I machać skrzydłami o Tobie będą lipcowe motyle.

A dzieci będą biegać po klasach,

Tupiąc w rytm Twojego hymnu.

Widzę skrzydlate, białe konie,

Co białą ciągną karetę.

Uśmiechają się do mnie zapraszająco…

Mamo, moja ojczyzno!

Nie zapomnij o mnie!

Mamo…

Mamo…

         Mamo… … …


                                                                                                                                                                                                                        

                                                                                                                                                                                                                                               Wieczór autorski Anny Gajdy  Jarosław, 23 maja 2023r

RYM

Dziś tematem pani Ania,
Co ma słabość do pisania.
Powiem więcej: pani Anka
To poezji czystej fanka.

Tworzy pilnie, Weny słucha,
Co pokarmem jest dla ducha.
Rytm dobiera, rymy pieści,
Coś dla piękna, coś dla treści.

Pewnie teraz, w pokoiku,
Pisze wierszyk przy stoliku.
Zróbmy zatem we drzwiach szparkę
Spójrzmy tam przez sekund parkę.

Ale wszyscy solidarnie:
Sza! Aby nie wadzić Annie.
Pokój w mroku, Bach z winylu,
Meble, ściany, wszystko w stylu.

Nocna lampka zapalona,
A gdzie Anna, a gdzie ona?
Anny nie ma? Kto da wiarę?
Krzesło puste pod zegarem!

Jest! Pod biurkiem! Na czworakach!
A dlaczegóż poza taka?
Czemu zamiast tworzyć piórem,
Na podłogę dała nurem?

Ale dobrze, patrzmy dalej,
Byle grzecznie, nie zuchwale.
Róg dywanu dłonią chwyta,
Tam nic nie ma, wzrokiem pyta.

Z dębowego taboretu,
Robi zeza do kinkietu.
Szuka w spodniach i w spiżarce,
Na karniszu, w nowej pralce.

Pod poduszką i w skarpetce,
Ale nic się znaleźć nie chce.
Otworzyła słój z kapustą,
Również nie ma, też jest pusto.

Za obrazkiem, w piekarniku,
Ale wszędzie bez wyniku!
Papier czeka, pióro kusi,
Ona dziś to znaleźć musi!

Dość już tego podglądania,
Niechże sobie szuka Ania.
Zrazu będzie spokojniejsza,
Gdy już znajdzie rym do wiersza…


 

OLŚNIENIE

Ryszardowi Kudzianowi, satyrykowi.

Jest w Rzeszowie przy Rejtana

Miejsce, gdzie stara osika,

Omszona i popękana,

Opodal rośnie chodnika.

Zrazu tędy Rysiek kroczył,

Jakoś gdzieś zahaczył nogą.

Choć szedł prosto, trochę zboczył,

Huknął się w osikę głową.

Mrukną coś – o ja pierdolę,

Czapkę znalazł, podniósł, włożył.

Czuł jak rośnie guz na czole,

Na przewrotny los się srożył.

Jeszcze zachwiał się na pięcie,

Spojrzał wokół smutnym bykiem.

I to właśnie w tym momencie,

Został Rysiek satyrykiem …


 

 

ZAKOCHANY PIESEK

W budzie zbitej z kilku desek,

Mieszka sobie mały piesek.

Tak, jak każdy dziś kundelek,

Ma w mieszkanku rzeczy wiele.

W pokoiku ma firanki,

Stolik, obrus, cztery szklanki.

Małą szafkę na ubranka,

Które wdziewa co dzień z ranka.

Mały kredens, zlew, kibelek,

W barku soczki,  wody wiele.

Małe łóżko i sprzęt cały,

No bo piesek też jest mały. 

       Koło budy, również z drewna,       

       Stoi ławka, psu potrzebna.      

  

Popękana, troszkę krzywa,

Na niej często odpoczywa. 

Zaś na ścianach w pokoiku,

Pamiątek wisi bez liku.

Mała wierzba rozczochrana,

Jakby głowę miała z siana,

Wielka kość na misce dużej, 

Malowana na tekturze.

Są bławatki, bzy, rumianki,

Liście klonu i bałwanki.

Ale główne miejsce bierze

Obraz suczki na papierze.

Pracowicie oprawiony,

Postać żony? Nie, nie żony.

Obraz najpiękniejszy w świecie.

Zaraz o tym się dowiecie.

Spotkał kiedyś ją w dzielnicy,

Gdy dreptała po ulicy. 

Pan prowadził ją na smyczy,

Pełną wdzięku i słodyczy.

Zjawiskowa suczka mała,

Aż mu w łebku zaszumiała. 

Nie mógł zasnąć po spacerze,

Bo co rusz, to zew go bierze. 

No bo piesek choć maluczki,

Bardzo czuły jest na suczki. 

Potem błąkał się w tych stronach,

Myślał, że też będzie ona.

Spojrzy w pyszczek jej uroczy,

Ale przede wszystkim w oczy.

Suczki nigdy już nie spotkał,

Więc smuteczek czuł od środka.

Marzył tylko po cichutku,

O spotkaniu, lecz bez skutku.

Skoro przyszłość widział mrocznie,

Postanowił, że niezwłocznie,

Suczkę sobie namaluje.

Po swojemu, tak, jak czuje.

Siadł wygodnie przy stoliku,

W swoim małym pokoiku,

Wyjął farby, kartki połać,

Żeby suczkę namalować.

Lecz tęsknota serce ściska,

A kundelek nie artysta.

Ruszał pędzlem nieporadnie,

Bardzo chciał, by wyszło ładnie.

Namalował oczka, uszka,

Cztery łapki, zarys brzuszka,

I ogonek zakręcony,

Czarny nosek z drugiej strony.

Suczka ta, to też kundelka,

Śnieżno-biała i niewielka. 

A na główce niczym czapkę,

Ma stylową, czarną łatkę. 

Gdy ukończył dzieło, od raz

Spojrzał jeszcze raz na obraz.

Oczka brązem czarowały,            

A uśmieszkiem, pyszczek mały. 

Zamocował na haczyku,

Swój obrazek w pokoiku.     

I od teraz ściana cała,

Jasnym blaskiem promieniała.

Dziś, gdy ciężko mu na duszy,

Gdy się wspomnieniami wzruszy,

Patrzy z łezką na malunek,

Ten serduszka opatrunek.

Potem siada na ławeczkę,

By pomarzyć choć troszeczkę … 

Gdy więc spotkasz kiedyś pieska,

Co mu błyszczy w oczku łezka,

Przytul go choć ręką jedną,

To mu będzie lżej na pewno.

Piesek też, choć to ukrywa,

Czasem zakochany bywa …


POWRÓT ZE ZBIÓRKI

Parafraza piosenki harcerskiej

Gdy strumyk płynie z wolna,

Rozwija zioła maj,

Stokrotka rosła polna,

A nad nią szumiał gaj. 

Wtem harcerz z trudem kroczy,

A warga zwisa mu.

Smutne, zmęczone oczy

Gotują się do snu.

I idzie, idzie wolno,

Horyzont chwieje się.

Celuje w ścieżkę polną,

A ścieżki widać dwie.

Że wszystkie rybki śpiewa,

Kałuże bierze w bród.

Wiosennie szumią drzewa,

Beknął sobie na przód.

I idzie, idzie dalej,

Nie baczy, że już świt.

Doszedł do miasta alej,

Słychać tramwajów zgrzyt.

Z trudem przeciera oczy,

A widać jak we mgle.

Jednak do przodu kroczy,

Stokrotka śmieje się.

I w pół latarnię objął –

Ten maj mu w duszy gra.

A łzy policzki zdobią:

„Jak ja lublju tiebia”…

Na skrzyżowaniu stoi,

Kierować ruchem chce.

Niczego się nie boi,

Woda w strumyku wre.

Więc w policyjnej gali,

Gdy dyskoteka gra,

Chłopa zapuszkowali,

On śmieje się – cha cha.

Ja jednak w to nie wierzę,

Choć takich mamy hordy –

Przecież to nie harcerze,

Lecz zwykłe moczymordy! 


SEN

                                                                                                                                                                                                                           Inspiracja – LEŃ Jana Brzechwy

W Sali obrad pan poseł śpi,

Czarny koszmar mu się śni.

Mówi ktoś, że ponad wszystko

Uprawia poseł lenistwo.

Śni, że ten ktoś bez pardonu

Mówi to do mikrofonu.

Zrywa się poseł i krzyczy

Biegnąc prosto do mównicy:

Protestuję! Ja leniwy?

To jest osąd nieprawdziwy!

Taki osąd krzywdę sprawia

Mnie, posłowi z Jarosławia!

Bo kto wczoraj w żłobku przemawiał?

Bo kto radnym kabałę stawiał?

Kto dziś cztery razy przybył?

Kto burmistrza brał na grzyby?

Kto obiecał, że obieca?

Kto nadzieje wokół wznieca?

Kto w swym biurze razem z córką

Przestawił dębowe biurko?

Kto główkuje i główkuje, aby tak, jak do tej pory,

Jeszcze raz wygrać wybory?

Kto przypiął do czapki piórko?

Kto przestawił znowu biurko?

Kto na stypie, czcząc zmarłego,

Tańczył marsza żałobnego?

Kto o sobie wiersz układał?

Kto przykopał psu sąsiada?

Kto się rano w biurze zjawił,

Biurko jeszcze raz przestawił?

Kto się uśmiecha w około i stale?

Kto biskupa wachlował w upale?

Kto zapewniał przed nie jednym gronem,

Że tak naprawdę to nie jest bufonem?

Kto ćwiczy miny przed lustrem?

Kto wpadł na to, że jest bóstwem?

Kto od rana do wieczora pieprzy,

Że jest najładniejszy i że jest najlepszy?

I co? To wszystko jest nic?

I co? To wszystko jest pic?

Tak się nam pan poseł tym wszystkim utrudził,

Że krzyknął raz jeszcze i się obudził.


 

SKROMNOŚĆ MOJA

             Na falach życia esencji,                  

   Roztropna myśl we mnie kwitnie,     

Że w mej do życia atencji,    

           Stałem się skromny wybitnie.           

Czuję ostatnio nieznośnie,

Na przekór ludzkiej próżności,

Jak powoli we mnie rosną

Moc powagi ze skromnością.

                         Bywam jak piesek bezdomny,                         

         Co mu z oczu ciekną łzy.         

                       Taki właśnie jestem skromny.                       

                           Nawet bardziej niż te psy.                           

Bije jasność z mego czoła,

W promiennej okazałości.

Więc nie jeden mi zawoła:

Też bym takiej chciał skromności!

Jestem wzorem dla młodzieży,

By w skromności dorastała.

W walce z pychą, bądźmy szczerzy,

Dla mnie zachwyt i mnie chwała.

Będzie o mnie w podręcznikach,

W telewizji TVP,

Będę widniał na  pomnikach,

Czy ktoś chce, czy tego nie.

Jestem zatem chlubą miasta,

A właściwie, to narodu.

Budzę podziw ja i basta!

W skali wschodu i zachodu.

Marzę czasem przy gąsiorku,

W rytm rozgrzanej świadomości,

Że postawią w Nowym Yorku

Statuę mojej  Skromności.

Ale dziś, dopomóż Boże,

Jakoś muszę sobie radzić, 

Bo mnie skromność zdołać może

Do orgazmu doprowadzić …


WIOSNA

Wstaje dzień. Ciepły, majowy.

Przeszła już zima radosna.

To, co żywe chce odnowy;

Budzi się życie, jest wiosna.

Na polanie szał zaczęty – 

Przeintymny widać, bowiem

Kilka trawek jednej kępy

Drga wyraźnie w rytm …nie powiem.

Wśród gałązek jarzębiny,

Dając zdrowia dowód wszelki,

Piszcząc ślicznie od godziny,

Nierząd czynią dwa wróbelki.

Nieco niżej, pośród liści

Zasuwając szczotką nową,

Ślimak w połysk muszlę czyści,

Będzie gościł ślimakową.

Dwie wiewiórki, przykład gracji,

Mają problem już od roku:

Dla sportowej satysfakcji

Chcą to zrobić podczas skoku.

Mówi żonie konik polny,

Popijając piwo Gronie:

Byłbym ja ci bardziej zdolny,

Gdybym był prawdziwym koniem…

Kret też powiew wiosny czuje.

Oparł się o kopczyk piasku.

W myślach głośno protestuje:

To też muszę po omacku?

Nieopodal jeleń siwy

Siedzi z kraju leśnej drogi:

Ależ ten świat jest parszywy –

Znów mi, kurczę, rosną rogi …

Pod akacją byk się byczy,

Drzemiąc słucha pieśń słowiczą.

Rozmarzony właśnie ćwiczy:

Niech ja skonam, ale byczo.

Truteń upachniony, schludny,

Wierci się i pozy zmienia.

Również problem ma dość trudny:

Jak tu bzyknąć bez bzyczenia…

Pan dżdżownica, zawstydzony.

Przez rok o tej chwili marzył.

A przed chwilą własnej żony

Nie ten koniec przyuważył.

I tak na okrągłym globie

                Rodzi nam się nowe życie.               

Cieszą sobą się płcie obie,

                  A niestety, muszą skrycie.                  

                  To jest zgrzyt w teorii bycia,                  

No bo coś tu się nie zgadza:

Piękno, radość, pełnia życia,

Ciągle komuś to przeszkadza …


               ŻYCIOWY PROBLEM                 

                                                                                                                                                                                                                                                                                                        Słowa piosenki

Rosną zamki i hotele,

Rozwijają się królestwa.

Do sielanki tak niewiele,

Mimo draństwa i kurewstwa.

Gdy w robocie człek już pada,

Czasem taka myśl zaświta:

Jaka dla mnie dziś jest rada,

By się dopchać do koryta … 

La la hej hej hej!

Ty rozsądek miej!

Miast do żłobu wyć,

Się roboty chwyć!

Żurnaliści i kamery,

Autografy, sznyt, wywiady,

Wiodą prosto do kariery,

Nikt zaszkodzić nie da rady.

Gdy ich widzę w TVN-ie,

Czasem mi w emocjach zgrzyta:

Co mam zrobić na mej scenie,

By się dopchać do koryta …

La la hej hej hej!

…………….

Choćby banki, u stóp banki,

U stóp cała finansjera.

W bankach sejfy, w  bankach fanki,

Więc się rodzi żądza szczera.

Zanim moje lata miną,

Jako Polak i łachmyta,

Komu maścić wazeliną,

By się dopchać do koryta …

La la hej hej hej!

…………….

Zaś kobitki – pełen wypas,

Co mnie zawsze upokarza.

Za frykasem stąpa frykas,

W adoracji dygnitarza.

Krew pulsuje, wzrok się ostrzy,

Próżny żal za serce chwyta,

Jaki wydać mam ja okrzyk,

By się dopchać do koryta …

La la hej hej hej!

…………….

Błąkam się w zaułkach życia,

Już anemia patrzy w oczy,

Bliski płaczu, nawet wycia,

Brak sukcesu ku mnie kroczy.

Gdy co wieczór idę spać,

Dręczy myśl we śnie ukryta:

Co mam zrobić, kurwa mać,

By się dopchać do koryta … 

La la hej hej hej!

……………


NIEZNAJOMA

Nad dachami ciemne chmury,

Siąpi smętnie deszczyk, który 

Moczy sobą zdechłe liście,

Pstrząc ulice oczywiście. 

Miasto smutne i ponure,

W którym wszystko jest pod górę. 

Jakby mało zniechęcenia,

Co w tępotę się zamienia.

                W poprzek Grodzkiej lezie z wolna,                

                Baba koszmar, wręcz potworna.                 

Potem rynkiem i Lubelską,

Się przetacza baby cielsko.   

Do jakiegoś gościa zdalnie,

Uśmiechnęła się analnie.

Nie dość, że kompletnie łysa,

To jej biust za pępek zwisa.

No i części ciała zadnie,

Niczym koła dwa armatnie.

Pisze w sieci starszy radny:

„Jaki piękny cyc paradny”! 

Inny bonzo też z ratusza:

„Takie coś po prostu wzrusza”. 

Szepczą sobie znawcy biustów:

„To rzecz piękna, a nie gustu”.

Burmistrzowi kumpel  rzecze:

  Zróbże w końcu coś człowiecze.

Na jesieni są wybory,

A my w dupie do tej pory.

Bez sukcesów, zaś powabu

Z naszej strony ani śladu. 

  Co ja mogę? Nas przymula, 

Jarosławska czarna dziura. 

Zawsze, gdym się miastem trapił,

To za chwilę szlag to trafił.

  Masz potwora z biustem wielkim,

Leci na to facet wszelki.

A niejeden z nas zawoła:

„Wiwat te armatnie koła”!

Taka tutaj chuć pisana,

Przecież to jest wschodnia ściana.

Sam jak widzisz, to się ślinisz,

I ci w głowie tylko finisz.

Męska nacja, to pół miasta.

Wykorzystaj więc i basta!

Burmistrz zważył argumenty.

                  A, że w pracy był zawzięty,                   

Kazał wielką zbić trybunę,

Na garnitur wydał sumę.

Przyciął bródkę rudą, krótko,       (siwą)

By się przypodobać młódkom.

Mikrofony i kolumny,

Między nimi burmistrz dumny.

Są proporce, kamer kilka,

Będzie feta, ale chwilka:

Powiedzieli mu dwaj z rady,

Że nie mogą znaleźć baby. 

Że się skryła najwidoczniej, 

I, że trzeba to zaocznie. 

Na trybunie miejskiej głuszy,

Burmistrz pręży się i puszy.

Z głębi płuc hasłami strzela,

Nagłośnieniem poniewiera.

W mikrofony nudy dawki,

Jak Niagara lub sikawki:

– Mam ja dzisiaj zaszczyt wielki

Czar docenić bohaterki.

Posłuchajcie mnie, oremus,

Nie kobieta to, lecz Venus.

Cóż za wdzięki jej niewieście,

Takiej my nie mieli w mieście.

Dla kultury namacalnej,

Ma zasługi kolosalne.

Jej dorobek narodowy,

Nie przecenię – sztandarowy!

Dzięki kształtom i naturze,

Miasto pławi się w kulturze.

Cieszę się, że w nasze progi

Wstąpił anioł z gwiezdnej drogi.

Mam nadzieję, tak prywatnie,

Że nam pani nie zabraknie.

W Jarosławiu bądź sławiona, 

Afrodyto mężczyzn grona!

  • Do zastępcy, po przemowie,

    Cicho, szeptem, cedząc słowie:

  Ja też jestem troszkę brzydki,

Znajdź mi adres tej kobitki …

W wierszu wszystkie postaci są fikcyjne, a podobieństwo niezamierzone. 

Scroll to top