WYSTAWA W RZESZOWSKIM „BWA”
Mam taką już naturę, niezbywalną cechę, że lubię chodzić na wystawy artystyczne. I wszędzie gdzie jestem, jeśli zauważę plakat, staram się wejść i pooddychać powietrzem sztuki. Lecz nie zawsze jest to pachnące powietrze, niestety.
Będąc przed kilkoma laty w rzeszowskim BWA, zapytałem jakimi kryteriami kierują się kwalifikując dzieła do ekspozycji. Dowiedziałem się, że są instytucją prawdziwej sztuki i wystawiają jedynie autorów z akademickimi dyplomami artystów. Trochę mnie to wówczas zdziwiło, ale szybko o tym zapomniałem. Przypomniałem sobie natomiast, jak to w lutym 2013 roku, weszliśmy z żoną na salę wystawową tegoż BWA, zażyć nieco nieskażonej cywilizacją atmosfery. I … Poczułem się zarówno przez autora wystawy Jerzego Tomalę, jak i przez BWA nabity co prawda w małą, ale jednak butelkę. Na ścianach wisiały bowiem oprawione, podkolorowane rysunki przedstawiające jakieś listewki podobne do nóg taboretu w wielu wariantach i układach.
Zaskoczony nieco monotematycznością na ścianach, westchnąłem głośno, co słysząc pani pilnująca galerii odpowiedziała, że przecież autorem dzieł jest adiunkt rzeszowskiej uczelni! Aaaaaa… To zmieniło postać rzeczy – nie wiedziałem, że oglądam właśnie dzieła najwyższej artystycznej próby. Chciałem powiedzieć, że skoro tak, to należy eksponować autora umowę o pracę, to byśmy ją podziwiali, ale żona, i to moja własna, rąbnęła mnie łokciem po żebrach bym się uspokoił, bo w przybytku sztuki należy zachowywać się elegancko i kulturalnie. Później okazało się, że to nie przypadek jedynie rzeszowskiego BWA. Bo ta zasada kwalifikowania prac do wystaw obowiązuje w wielu galeriach w Polsce. A jest ona wynikiem zwykłego lenistwa administratorów. I tu dochodzimy do paradoksu niczym tego ze sraczki (często, a rzadko). Bo osoba decydująca o zakwalifikowaniu wystawy do ekspozycji, nie mając stosownego przygotowania, wymaga dowodu na kwalifikacje od autorów. Po co? Wiadomo – w razie klapy, pokazuje dyplom nie swój, ale autora i ma tzw. podkładkę. Proste, prawda? Tyle, że w takiej galerii, to np. impresjoniści mieliby przechlapane, bo nie wiem, czy któryś skończył regularną akademię sztuk pięknych, a takie przecież wówczas już były. O Rousseau i Polakach: Ociepce i Nikiforze nie wspomnę. Bo to przecież jest takie trudne powołać honorową radę artystyczną, złożoną z kilku osób zawodowo parających się sztuką, które by opiniowały proponowane dzieła przed ich ekspozycją.
To w Rzeszowie, a w Jarosławiu? Tutaj jest identycznie tyle, że odwrotnie. Wystawiennicze eldorado. Nie ważne kto wystawia, nie ważne co, dozwolone jest wszystko. Z jednym kłopotem tylko – kolejki są nawet dwuletnie. I niech mi nikt nie opowiada, że placówki jarosławskie promują przede wszystkim twórców ziemi jarosławskiej, albo, że podstawowym kryterium doboru prac jest ich poziom. Bzdury. Nie ważna jest tematyka, autor, technika, ani poziom prac. Ważna jest fajka. Taki znaczek stawiany przy dacie wernisażu oznaczający, że wystawę zaliczono. Jakiś rok temu moja koleżanka zadzwoniła do jednej z placówek wystawienniczych w Jarosławiu, z zamiarem zapytania o najbliższy wolny termin. Przemiła pani od razu zapisała koleżankę na listopad 2015 nie pytając kim jest, czyja to wystawa, ani wystawa czego. Koleżanka pozostawiła jedynie swój nr telefonu, i jak sprawdziłem, do wczoraj nikt nie interesował się na jaką wystawę się zgodziła. Fajnie, prawda? Kilka lat temu wszedłem do innej galeryjki. Zobaczyłem nawet niezłe fotografie, robione z Orlej Perci. A ponieważ nigdzie nie było afisza, zapytałem panią dyżurującą, czyje to zdjęcia. Dowiedziałem się, że wystawę przywiózł jeden pan, który będzie następnego dnia i pani się od niego dowie. Po dwóch tygodniach znów tam wdepnąłem z tym samym pytaniem. I usłyszałem to samo, że wystawę przywiózł jeden pan, który będzie jutro i pani się dowie. Po kolejnym tygodniu, też przy okazji, ponownie wszedłem z moim pytaniem. Tym razem usłyszałem, że wystawę przywiózł i już zabrał jeden pan, ale nic nie powiedział … MOK prace prezentuje w obdartych ramach, Bojarowi plakat zrobiono z krzywo przyciętej tektury, a na wernisażach przedstawia się autorów bez jakiegokolwiek przygotowania. Sam byłem światkiem, gdy pani mówiąc o autorze, wyraziła się z uśmiechem na ustach: … „Co by tu jeszcze powiedzieć”…
Wernisaże jarosławskich wystaw są drętwe, nudne i bez polotu. Zdawałoby się, że są jedynie męką dla autorów, gospodarzy i widzów. Zero wysiłku i tyleż pomysłów ze strony organizatorów. Mizeria w occie. Ale za to odfajkowana.