WYPRAWA

NIEBEZPIECZNIE NA CARYŃSKIEJ

W piątek wieczorem wybrałem się w Bieszczady. Nocowałem w Hotelu Górskim w Ustrzykach. O 10 rano w sobotę wyszedłem czerwonym szlakiem w kierunku Caryńskiej. Byłem dobrze przygotowany – ubiór, telefon naładowany, jedzenie, napoje, czołówka, raki itp. Błąd, że nie wziąłem rakiet i stuptutów, a miałem je w aucie.

Wysoki śnieg, na dole min. 40 cm, wyżej o wiele więcej. Jak się potem okazało przez cały dzień nikogo oprócz mnie na tym szlaku nie było. Szło się fajnie, spokojnie. Wyszedłem na połoninę i oprócz drogowskazu pokazującego kierunek do szczytu, nie było żadnych innych znaków. Wszystko było równiutko przysypane, bez śladu jakiegokolwiek oznakowania. Znam górę i rozpoznawałem jej fragmenty, więc nie bałem się i sądziłem, że prędzej czy później znajdę ścieżkę. Była mgła, zaczęło sypać. W oddali zauważyłem jakieś wystające, jak mi się wydawało, fragmenty gruntu; sądziłem, że to właśnie ścieżka. Śnieg był b. głęboki, zapadałem się najpierw do kolan, później do pół uda. Jak się zapada tak głęboko, to nie można wyjąć nogi całkiem z dziury i robiąc krok po prostu orze się śnieg. Ten fragment majaczył mi i uporczywie brnąłem do niego. Dotarłem pewnie po godzinie i okazało się, że to tylko wierzchołki jakiejś trawy.

Fot. 1

Brnąc tak przystawałem i starałem się wykroić z zamglonej rzeczywistości jakiś ciekawy kadr. Gęstość mgły cały czas się zmieniała i czasem trzeba było odczekać, by jakiś ledwo widoczne drzewo zostało bardziej odsłonięte.

Fot. 2

Zacząłem się denerwować. Byłem już 3 godziny na szlaku i gdybym zawrócił trwałoby to tyle samo, a w dodatku śnieg zawiewał moje ślady. Postanowiłem iść wzdłuż brzegu lasu, mając go po lewej w nadziei, że dojdę do zielonego szlaku prowadzącego do Przełęczy Wyżniańskiej. Na dole mi mówili, że pokrywa może sięgać 150 cm, chyba mieli rację. Szedłem, raczej brnąłem jakieś 300 metrów na godzinę. Robiłem 2 kroki i przerwa. Inaczej się nie dało. Bałem się ciemności.

Zastanawiałem się nad prośbą o pomoc, ale to zostawiłem sobie na absolutną ostateczność. Gdybym miał rakiety, rozkoszowałbym się połoniną w zimie, a tak, to tylko się denerwowałem. Po szesnastej zrobiło się ciemno, a ja nie znalazłem tego zielonego szlaku.

Sprawdziłem telefon czy jest zasięg i czy bateria pełna, było OK.Założyłem czołówkę i wtedy coś mi zamajaczyło kilkanaście metrów dalej. Dobrnąłem tam i był to zasypany ślad ludzkich stóp. Odsypałem i zobaczyłem, że prowadził z lasu, z dołu. Postanowiłem zaryzykować i poszedłem tym tropem. Między krzaki, w las, ale w dół. Wiedziałem, że w tej okolicy idąc w dół, nie zabłądzę. Po ponad godzinie schodzenia zobaczyłem najpiękniejsze światło w życiu: reflektor powoli jadącego samochodu… Byłem przy drodze. Musiałem jeszcze dojść 7 km do Ustrzyk G. Powoli nerwy i piekielny stres odchodziły. Zacząłem czuć biodra i ból zaczynał być nie do zniesienia. To od tego podnoszenia nóg. Gdy dojrzałem czerwone światło wierzy w Ustrzykach, emocje opadły całkiem, przestałem kontrolować harmonię ruchów i ten ostatni kilometr szedłem niczym francuski żołnierz wracający spod Moskwy… Ponieważ nie miałem ochraniaczy, śnieg wbijał mi się za cholewki, od ciepłych nóg topniał i idąc szosą do Ustrzyk czułem, jak woda mi się przelewa między palcami… Przy aucie przebrałem się. Byłem cały oblepiony śniegiem, nogawki i buty oblodzone, nawet na kolcach kijów zrobiły mi się lodowe kule, których wcześniej nie zauważyłem.

Do domu wróciłem tego samego dnia, a właściwie nocy. Wymordowany okrutnie, dość, że nogi przestały mnie boleć dopiero w czwartek, raptem po pięciu dniach. Ale to nic w porównaniu do satysfakcji 😉

Fot. 3
Fot. 4
Fot. 5
Fot. 6

Pierwsze 2 zdjęcia miały ukazać dramaturgię sytuacji, gdzie na Fot.1 chyba lepiej mi się to udało. Warunki do zdjęć były fatalne. Dla oka różnice tonalne bieli były tak znikome, że ciężko było zorientować się, czy to, na co się patrzy jest 2 metry od człowieka, czy 20 metrów. Do tego była mgła. Monotonna biel bez cieni i żadnych kolorystycznych niuansów. Zatem to, co widać na zdjęciach nie jest efektem moich błędów technicznych. Tak tam po prostu było.

Wszystkie fotografie kadrowane są z zamysłem, a nawet z premedytacją. Ta ostatnia Fot. 4 również. – bo obraz się prosi by drzewa przesunąć nieco w lewo. Ale dzięki właśnie takiej kompozycji dodałem mu nieco niepokoju.

Scroll to top