KAŻDY WALCZYŁ JAK POTRAFIŁ …
Tak, mój tata ze stryjem produkowali granaty. Stryj Zbyszek (to po nim mam imię), podczas okupacji niemieckiej w Tywoni miał zarejestrowaną u władz niemieckich firmę zajmującą się naprawami lamp karbidowych. W swoim warsztacie ślusarskim, poza podstawowymi narzędziami, posiadał nawet tokarkę, wówczas zwaną „tokarnią”. Zarówno on, jak i mój tata Zygmunt, należeli do Armii Krajowej. Stryj Zbyszek, pseudonim „Drabini”, był bardzo zdolnym ślusarzem i w ramach AK zajmował się rusznikarstwem. Naprawiał broń i uczył posługiwania się nią. Miał też swój projekt pistoletu z automatycznym zamkiem. Niestety, o rysunkach jedynie słyszałem, do dziś nie przetrwały. On też zaprojektował granat. Konstrukcja musiała być nie tylko skuteczna, ale przede wszystkim nadająca się do produkcji w warunkach konspiracji, skromnego zaplecza technicznego i braków materiałowych. Co ciekawe, niektóre części granatu były identyczne jak części ówczesnych lamp karbidowych. Zmniejszało to ryzyko wpadki i dawało jakiś znikomy, ale jednak komfort techniczny. Rtęciowe zapalniki pochodziły z okolic Łańcuta, ale nie wiem dokładnie skąd i chyba już nikt nie wie. Skala produkcji była względnie spora. Nie znam liczb, ale zawsze mówiło się o rzędzie tysięcy. Jak mi opowiadała ciotka Ludka, siostra taty i stryja, ta sama, której w jarosławskim MOK-u widzowie podziękowali za czytane wiersze standing ovation, panowie działali nie do końca roztropnie. Na ogrodzie leżały kupki granatów i ich części, a ona przykrywała to kocami by w razie wizyty Niemców wyglądały na kupki ziemniaków. Często na czatach stał najmłodszy ich brat, jeszcze dziecko, stryj Stanisław. Miał przy sobie kamienie i w razie gdyby zauważył coś niepokojącego, miał nimi rzucać w stodołę i uciekać. Próby skuteczności granatów robiono w odległych zagajnikach. Chodziło o to, by miejsca te położone były z dala od zabudowań oraz o to, by po uszkodzeniach liści i gałęzi niskich drzew i krzewów można było zorientować się o zakresie rażenia. Stryj Zbyszek zginął w Pruchniku tuż przed wyzwoleniem, a tata uciekł do Gdańska i zatrudnił się w stoczni. Tak, uciekł, bo najpierw bał się Niemców, potem był tropiony przez NKWD, w końcu szukali go już polscy bandyci z UB. To tyle historia. A dziś? No cóż; prowadzę firmę produkującą maszyny. Czasem pytany przez klientów o historię mojej działalności, opowiadam o tej właśnie produkcji granatów. Reakcje są bardzo sympatyczne. Ale też miałem kilka propozycji, oczywiście czynionych w żartach. Można się domyślić, jakie to były propozycje …