WYPADEK PRZY KARCZOWANIU
Kilka godzin temu, przy wycinaniu potężnego drzewa, uległem bardzo niebezpiecznemu wypadkowi. Mimo, że mam spore doświadczenie w tego typu robotach i mimo, że zawsze jestem wyjątkowo ostrożny, to jednak w trybie natychmiastowym wylądowałem w jarosławskim szpitalu. Po drodze, pierwszy raz w życiu, kilka razy straciłem przytomność. Uderzył mnie naprężony konar, podczas cięcia, w twarz. Syn nie wzywał karetki, bo ze mną było cienko, więc chodziło o czas. W szpitalu sala oczekujących na pomoc była pełna, a mimo to od razu posadzono mnie na wózek i zabrano do chirurgów. I opiekujący się mną syn, wcale nie musiał się o to dopominać. Pracowało przy mnie może pięć pań, może więcej. Wszystko z rutyną, ale ciepło i z wyczuwalną empatią. Doskonale wiem, że to zawodowcy, i gdybym nawet przyszedł z odciętą głową, to wrażenia większego bym nie zrobił. A jednak było: „zapnę panu kieszonkę przy koszuli, bo coś może się wysunąć”, „proszę się nie bać, tylko zdezynfekuję”, „to wszystko się zrośnie, nic nie będzie widać”, „jesteśmy tu po to, by panu pomóc i pomożemy”, „będę troszkę dłużej szyła, ale po to, by wyszło ładnie”, „czy zawieźć pana do łazienki”? Gdyby to się działo w tym szpitalu 40 lat temu, to na pewno nie zapisałbym podobnej refleksji. A dzisiaj piszę sobie wrażenia w swojej pracowni w domciu. Ktoś powie – technika. Odpowiadam: Nie technika, tylko ludzie.
Gdy czekałem na wynik tomografii głowy, zacząłem dochodzić do siebie. A ponieważ mimo wszystko zrobiło mi się nieco nudno, napisałem limeryk, wysłałem do szpitala, wstawiam go poniżej Właśnie otrzymałem potwierdzenie, że wierszyk wszystkim się bardzo podoba, że pani doktor dziękuje i życzy dużo zdrowia