RECENZJA FILMU A.HOLLAND „ZIELONA GRANICA”2000
Czy można o dziele sztuki mówić, gdy się go nie zna? Oczywiście można, ale po co? Chyba, że ktoś chce poruszyć tematykę jedynie zbliżoną do dzieła, wówczas co innego. Ostatnio mieliśmy wysyp komentarzy na temat filmu A.Holland „Zielona granica”. Komentujący, którzy jeszcze filmu nie widzieli, najczęściej z erudycyjnym zadęciem nurzali dzieło w politycznych ekskrementach, odsądzając autorkę od czci i wiary. A zupełnie niepotrzebnie, bo to artystycznie dobry, nikomu nie uwłaczający, uczciwie zrobiony film. Owszem, długi. „Czterej pancerni” w tym czasie wytłukliby pewnie kilka pułków hitlerowców. Ale tu na szczęście nie mamy bajki, tylko rzetelnie zrobiony film z fabułą, opartą na faktach sprzed półtora roku. Reżyserka zrezygnowała z kolorów i nakręciła obraz czarno-biały. A co ciekawe, i to moje odkrycie, wszystkie zdjęcia nakręcone zostały z tzw. wolnej ręki, czyli bez statywu. Pomysł trafiony, bo dodaje dziełu dodatkowej, niemal podprogowej dramaturgii. Film pokazuje tragedię tzw. zwykłych ludzi, rzuconych na ruszta bezwzględnej polityki między Polską a Białorusią. Pokazuje dzikość polskich i białoruskich służb granicznych. A w kontrze do tej dzikości oglądamy tych, którzy pomagają innym bez względu na przeszkody, gdzie gratyfikacją jest jedynie satysfakcja. To tak pokrótce, bo chcę przejść do sedna.
Był taki czas, że szukając radosnego pieniądza, wylądowałem w Kanadzie. Na cały rok. Kraj wielki i piękny, tylko mieszkańcy jacyś dziwni. Właściwie, to tylko ja byłem tam normalny. Bo mieszkałem między Indianami, Murzynami, Arabami, Mulatami, Hindusami, Żydami, Chińczykami, Aborygenami, Mongołami, jedynie Eskimosów nie spotkałem. Choć może nie zauważyłem. Przekonałem się szybko, że różnią się oni ode mnie jedynie rysami twarzy, językiem i kolorem skóry. Natomiast uczucia, pragnienia, emocje, inteligencja, wyobraźnia, potrzeby duchowe, marzenia, że wszystko to mamy identyczne. Że jesteśmy takimi samymi ludźmi, a nasza wartość społeczna zależy jedynie od nas samych. Że to my, bez względu na pochodzenie etniczne, jednako kreujemy rzeczywistość wokół nas. Na filmie obok dramaturgii sytuacji, w której ludzie się znaleźli, obok wątku politycznego i poszukiwania człowieczeństwa, Holland właśnie to nam pokazała. Że człowiek jest jeden, choć w różnych barwach i odsłonach. W końcu, że ci „ciapaci” są tacy sami, jak my. Wielki więc szacunek dla autorki filmu, bo w czasie, gdy nasz stosunek do obcych nacji pada ofiarą rozgrywek politycznych czy wręcz militarnych, gdy sobie nawet z tego nie zdajemy sprawy, ona wyciąga do nas rękę i przypomina: Jesteśmy jednacy.
Na zdjęciu mokradła na Polesiu, w pobliżu granicy polsko-białoruskiej.
Fotografia własna.